Budzę się. Otwieram oczy. Jest godzina szósta, albo piętnasta. Różnie bywa. Nie chowam pościeli, nie przebieram się z piżamy w "normalne" ciuchy. Po co? Po pierwsze nie ma to znaczenia, nikt się nie przyczepi, a po drugie może się jeszcze przydać. Szczerze mówiąc prawie nie opuszczam łóżka. Tam mi dobrze. W miękkiej pościeli, zawsze gotowa na kojące objęcia Morfeusza.
Nie jem śniadań. Nie chcę. Nie czuję głodu. Nie potrafię myśleć o jedzeniu, a nawet gdybym czuła, potrafiła i myślała, nie byłabym w stanie niczego przełknąć. Czasem zjem z przymusu niby-obiad. Kolacja też na siłę. Po każdym kęsie jest mi niedobrze. Nie wymiotuję, ale jest mi paskudnie niedobrze.
Wracam do łóżka. Nie chcę z niego wychodzić. Nie chcę wstawać. Niby po co?