Podobno nadzieja umiera ostatnia. Już tylko ona mi została. Więc już czas... Czas na śmierć. Moją śmierć.
Od jakiegoś czasu co wieczór zasypiam z nadzieją, że już się nie obudzę. We śnie wtulam się w nią, jak dziecko w ukochanego misia. Ale zamiast upragnionej śmierci ciągle przychodzi nowy świt. Otwarcie powiek powoduje wszechogarniający ból.
Cholera! Więc jednak, znowu się obudziłam! Kurwa mać! Nie chcę! Nie nadaję się do tego! Nie mam siły żyć! Chcę umrzeć!
Biorę kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Nie udaje się. Wybucham płaczem, zalewając się łzami bezsilności. Po dłuższej chwili, kiedy nie mam już siły płakać, siadam na łóżku pośród brudnej, wymiętej pościeli, którą już dawno przydałoby się przebrać, ale na to też nie mam siły. Nawet o tym nie myślę. No bo czym jest nieświeża pościel, w obliczu życia i śmierci? Fraszka, prawda?
I tak w kółko. Codziennie to samo. Każdego wieczora i ranka. Egzystuję na krawędzi. Bo życie już dawno ze mnie uszło, choć śmierć nie przyjęła mnie jeszcze w szeregi nieboszczyków. Wciąż też nie mogę się zdobyć na to... Ostateczne rozwiązanie. Ale czuję, że już niedługo. Bo ile można?